Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Hokej. Sławomir Wieloch w Oświęcimiu zostawił serce, które jest w biało-niebieskich barwach

Jerzy Zaborski
Jerzy Zaborski
Sławomir Wieloch zapisał piękną kartę w historii oświęcimskiego hokeja.
Sławomir Wieloch zapisał piękną kartę w historii oświęcimskiego hokeja. Fot. Jerzy Zaborski
Rozmowa z 47-letnim SŁAWOMIREM WIELOCHEM, jedną z legend oświęcimskiego hokeja, którą przypominamy przy okazji jubileuszu 70-lecia Unii.

- Podczas wręczania pamiątek z okazji jubileuszu 70-lecia oświęcimskiej Unii długo wpatrywał się Pan w swój – że tak kolokwialnie powiem – kawałek szkła. Wywołał u Pana przyjemne wspomnienia?

- To było tak, jakby ktoś wsadził mnie do wehikułu czasu i cofnął o dwadzieścia lat. Wychodząc na lód do dekoracji nogi zrobiły mi się miękkie. Unia rozgrywała wyrównany mecz z pretendującymi do mistrzostwa Tychami. Zazwyczaj różne oficjałki kończą się porażkami gospodarzy, a wtedy oświęcimianie pokonali tyszan 2:1. Zatem, przy okazji przypomnienia się nowemu pokoleniu kibiców, mieliśmy naprawdę godną oprawę i za to jestem wdzięczny działaczom oświęcimskiego klubu.

- W pamięci kibiców pozostanie Pan na zawsze jako zawodnik, który zdobył tzw. złotą bramkę w decydującym o mistrzostwie Polski meczu, rozegranym w Oświęcimiu, w którym Unia pokonała Podhale 1:0, kończąc jego pięcioletnią hegemonię na krajowych taflach. Pamięta Pan jeszcze tę bramkę?

- A jak mógłbym zapomnieć. Zresztą oglądając ją jeszcze na materiale filmowym podczas kameralnego jubileuszowego spotkania ze sportowcami innych sekcji Unii w oświęcimskiej Galerii Książki, kilka dni przed meczem z Tychami, mogłem się przekonać, że pamięć mam dobrą.

- Mógłby Pan przypomnieć tego gola kibicom?

- Naturalnie. Po strzale z linii niebieskiej oddanego przez Marka Cholewę, dopadłem odbitego krążka przez Aleksandra Gawrilonoka. Białorusin był potężnie zbudowanym bramkarzem. Jednak przeciągnąłem go wzdłuż bramki, w prawą stronę, a łopatkę kija miałem wygiętą w prawo, więc do bramki, dlatego trafiłem do siatki niemal z zerowego kąta.

- Zdobycie takiego gola wymagało nie lada precyzji i przede wszystkim zimnej krwi.

- Dokładnie. Jeśli mógłbym się podzielić jakimś spostrzeżeniem z obecnych rozgrywek, to właśnie nowemu pokoleniu napastników brakuje często tzw. chłodnej głowy przed bramką przeciwnika. Trzeba umieć wyczekać bramkarza, aż już nie będzie mógł nic zrobić i dopiero wtedy uderzyć. Jak już się go ciągnie, to do końca. Wtedy nawet niemal z zerowego kąta można trafić do siatki. Może już nie będę o tym mówił, żeby młodzież nie pomyślała sobie, że się przechwalam.

- Tych ważnych goli w barwach Unii zdobył Pan kilka...
- Na pewno często wracam myślami do meczu ligowego z Podhalem, z 1991 roku, w sezonie pierwszego mistrzostwa Unii. Pamiętam, że było to 11 października. W 45 minucie spotkania rozgrywanego w Oświęcimiu górale zdobyli bramkę na 4:1 i wtedy nikt nie postawiłby na nas złamanego grosza, że potrafimy coś jeszcze ugrać. Zresztą na trybunach zapanowała konsternacja. A jednak wzięliśmy pełną pulę, wygrywając ostatecznie 5:4. To mnie, po akcji z Waldkiem Klisiakiem, przypadło w udziale zdobycie ostatniej bramki, na niespełna dwie minuty przed końcem. Pokonałem Marka Bartkiewicza, który wtedy był ostoją reprezentacji Polski. Rok później, w ćwierćfinale Pucharu Europy, także rozgrywanym w Oświęcimiu, postawiłem pieczęć na wygranej z Sokołem Kijów 3:2. Ukraiński bramkarz długo kłócił się z sędzią, że krążek z boku wpadł do siatki, bo nie mógł uwierzyć, iż trafiłem mu w bliższe „okienko”. Do wspomnianych klubowych trafień dorzuciłbym jeszcze dwa gole w reprezentacji Polski strzelone Łotyszowi Arturowi Irbe, w mistrzostwach świata w Eindhoven, na zapleczu elity. Ten bramkarz grał wówczas za oceanem, w najlepszej lidze świata.

- Choć jest Pan rodem z Jastrzębia, można powiedzieć, że wrósł w oświęcimskie klimaty...
- Dokładnie. Karierę zaczynałem w Jastrzębiu, potem trafiłem do Sosnowca, a stamtąd, jako 22-latek zameldowałem się w Oświęcimiu, kiedy u progu reformy gospodarczej kraju, kopalnie kończyły z utrzymaniem sportu. W Oświęcimiu rozwinąłem skrzydła. Tutaj założyłem rodzinę, tutaj mieszkam. „Biało-niebieskie” barwy mam w sercu.

- Czy rozgrywki zmieniły się w porównaniu do czasów, kiedy wraz z Unią zdobywał Pan regularnie trofea na krajowych lodowiskach?

- Kiedyś było trochę inaczej, bo w czasach dominacji Unii, tylko ona się liczyła. Przed sezonem jedyną niewiadomą było to, z kim zagra w finale i w ilu meczach zdobędzie mistrzostwo. Wtedy w Oświęcimiu występowała większość najlepszych zawodników. To z Unii wywodził się trzon reprezentacji Polski. Teraz o obliczu naszej ligi stanowią GKS Tychy i Cracovia i trudno wyobrazić sobie inny skład finału, choć zawsze może ktoś jeszcze zamieszać. Przecież kilka lat temu zupełnie niespodziewanie Podhale wygrało ligę. Teraz jest więcej wyrównanych ekip. Wypada się cieszyć, że reaktywują się takie ośrodki hokejowe jak w Opolu, czy Gdańsku.

- W czym – Pana zdaniem – tkwił fenomen Unii?
- Na pewno jednym z głównych czynników było oparcie w sponsorze, czyli pobliskich zakładach chemicznych, gwarantujących wówczas zawodnikom możliwość skupienia się jedynie na pracy, a nie trosce, czy wypłata będzie na czas. Poza tym mądra była polityka klubu. Przecież nie przypadkiem oświęcimianie przez 15 lat z rzędu występowali w finale mistrzostw Polski. W Unii zawsze był trzon zespołu i to wokół niego dopasowywane były pewne elementy. Transfery były przemyślane. Przykład Sanoka pokazuje, że wpompowanie wielkich pieniędzy do klubu nie zawsze gwarantuje osiągnięcie sukcesu. Sanocki klub postawił na zaciąg zza oceanu, który się kompletnie nie sprawdził i w tym sezonie zniknął z hokejowej mapy Polski.

- W futbolu bywa tak, że ikony jakiegoś klubu po zakończeniu sportowej kariery zajmują się trenerką albo piastują w nim inne ważne funkcje. W hokeju trudno realizować się w roli trenera, bo klubów jest raptem kilka, a oświęcimski i tak ledwie wiąże koniec z końcem...

- Będąc w pełni sił zawsze pomagałem Josefowi Doboszowi w prowadzeniu obecnego zespołu. Robiłem to społecznie, z miłości hokeja i klubu, choć może wielu wydaje się to postępowaniem sprzecznym z ideą obecnych czasów, w których liczy się tzw. wyścig szczurów. Jednak hokej zajmuje w moim życiu ważne miejsce i - choć na co dzień zajmuję się dystrybucją sprzętu hokejowego - to na meczach mistrzowskich starałem się być przy drużynie, przede wszystkim w Oświęcimiu, jak czas pozwolił, to także na wyjazdach. Teraz, kiedy po wypadku samochodowym przeszedłem operację barku, nie mogę na razie być z chłopcami. Co do profesjonalnego zajęcia się hokejem, to nie jest on w naszym kraju tak bogaty, żeby móc zapewnić swoim byłym zawodnikom pracę tam, gdzie jest skarb choćby takich ludzi jak ja, oddanych hokejowi całym sercem.

- Osiągnął Pan w hokeju bardzo wiele, bo chyba nie wszystko. W Pana karierze zabrakło kontraktu zagranicznego...
- Może nie będę rozwijał tego wątku, ale współczesna młodzież nie ma pojęcia w jakich czasach mojemu pokoleniu przyszło walczyć, kiedy zawodnik w tyle głowy miał jeszcze obowiązek służby wojskowej. Teraz zawodnicy mogą wybierać kluby, mają swobodną możliwość wyjazdu zagranicznego.

- Ma Pan jeszcze jakieś sportowe marzenia?

- Chciałbym, żeby Unia wróciła na należne jej miejsce i była w stanie powalczyć o medale, bo po raz drugi z rzędu jej sukcesem będzie zakwalifikowanie się do pierwszej „szóstki”. To jest perspektywiczna drużyna, w którą warto inwestować, żeby zatrzymać najzdolniejszych zawodników młodego pokolenia. Wspaniałych chłopców jak Mateusz Gębczyk, Darek Wanat, Patryk Malicki czy Artur Budzowski. Jeśli coś mogłoby mnie obecnie zaniepokoić, to fakt, że po nich nie widać kolejnych zawodników mogących bez przeszkód podjąć seniorskie wyzwanie. A to właśnie wychowankowie ocalili klub, kiedy zakład chemiczny odciął się od finansowania sportu w 2006 roku. Nie przypadkiem powiedziałem o konieczności powrotu pierwszego zespołu do ligowej czołówki, bo to jego wyniki napędzają nabór młodzieży. W „moich” czasach każdy młody chłopiec chciał być Klisiakiem, Wielochem, Cholewą, Szabanowem, Jaworkim, Puzią, czy innym idolem, a nie sposób wymienić wszystkich czołowych hokeistów kraju. Dobrze, że obecni zawodnicy z pierwszego zespołu zaglądają na treningi młodzieży. Marzy mi się też zorganizowanie meczu dawnych sław Unii z obecną młodzieżą oświęcimskiego klubu. Wiadomo, że wielu zawodników „złotych czasów” Unii jest coraz starszych i niektórzy – podobnie do mnie - mają też kłopoty zdrowotne, ale jest z pewnością spora grupa, która chętnie zjawiłaby się w Oświęcimiu na takim meczu. Nasze pokolenie powoli przemija i fajnie byłoby przypomnieć się nowym kibicom tych ludzi, którzy zapisali piękną kartę w historii klubu. Pewnie przeszkodą będą pieniądze, a w zasadzie ich brak, ale z drugiej strony, który lub, jak nie Unia, może pomyśleć o zorganizowaniu takiego czaru wspomnień.

Sportowy24.pl w Małopolsce

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na oswiecim.naszemiasto.pl Nasze Miasto